Zabójcze maszyny - recenzja

  • Autor: Bartek Witoszka
  • Opublikowano: 22 Grudzień 2018
  • Komentuj 8

 

Zabójcze maszynach to istna mieszanka wielu koncepcji, a jej podstawę stanowi Elizjum i szczypta Dead Space. A wszystko to jest skąpane w postapokaliptycznym i steampunkowym sosie. Co może pójść źle? W zasadzie wszystko jest na swoim miejscu i sama koncepcja świata, to ciekawy pomysł (produkcja powstała na podstawie serii książek, ale o tym potem), jednak jeśli chodzi o fabułę i postacie, Zabójcze maszyny to jeden wielki zawód.  

Film nie czeka na widza i od razu rzuca go w wir akcji, by po szybkim przedstawieniu głównych bohaterów, jak i ogólnego szkicu świata, dołożyć jeszcze kilka pościgów, próbę zabójstwa, strzelaniny i wielkie, napędzane parą kolosy. W ogóle sam pomysł koczowniczego trybu życia wydaje się całkiem sensowny; po wybuchu “Wojny 60-minutowej” w XXI wieku dochodzi do pęknięcia skorupy ziemskiej, a w konsekwencji do przemieszczenia kontynentów. Trzysta lat później na resztkach dawnej (czytaj, nam współczesnej) cywilizacji wykrystalizowały się dwie koncepcje przetrwania w nowej rzeczywistości. Jedna zakłada ciągłe przemieszczanie się po pustkowiach - stąd miasta-państwa na gąsienicach. Jak to w postapokalipsie bywa, większy zjada mniejszego i ta sama zasada dotyczy również ruchomych miast. Dzięki temu zdobywa się zasoby do zasilenia takiego kolosa, jak i zapasy dla ludzi w nim mieszkających, co zresztą przedstawia pierwsza scena filmu. Mieszkańcom Londynu, największego miasta-maszyny, w ogóle nie przeszkadza fakt, że ich egzystencja jest możliwa tylko dzięki pochłanianiu mniejszych osad. Co więcej, każda pogoń za uciekającą “kruszyną” spotyka się z wiwatami i oklaskami obywateli. Swoją drogą te pościgi wyglądają naprawdę widowiskowo i czuć rozmiar tych maszyn, a kratery przez nie pozostawione są po prostu przepiękne. Pamiętacie Uncharted 4 i brodzenie dżipem w błocie? Godzinami mogłem patrzeć na rozbryzgującą się wszędzie mieszaninę piachu i wody.

Stąd moje skojarzenia z Elizjum, gdzie mieszkańcy tytułowej stacji z dużym dystansem (a raczej pogardą) podchodzili do tych, którzy pozostali na planecie. W Zabójczych maszynach jest to dodatkowo uzasadnione końcem świata, a co za tym idzie pewną degeneracją społeczną i przestawieniem myślenia. Sam Londyn jest wypełniony propagandą - plakaty i filmy zapewniające obywateli, że wszystko jest w porządku, a plotki o kurczących się zasobach, to próba siania zamętów przez Antymobilistów.

To druga, stojąca w opozycji do Londynu, jak i pozostałych miast-państw siła na pustkowiach. Anna Fang, grana przez Jihae Kim, przewodniczy temu ruchowi i stara się sabotować wszystkie operacje Londynu. Nawet po apokalipsie ludzie nie uczą się na błędach przodków i nie potrafią się porozumieć. Zresztą czym byłoby postapo bez wojen frakcji, prawda? Przecież trzeba walczyć o resztki zasobów na zniszczonej planecie, by odwrócić uwagę obywateli od problemów z zarządzaniem miasta. Nie brakuje też handlu ludźmi czy kanibalizmu (na szczęście nie ma zombie). Wszystko to po prostu jest, nie wyróżnia się niczym szczególnym, bo i postapo w tak zaprezentowanej formie się nam przejadło. Stąd zresztą jeden z sukcesów Frostpunka (którego Kamila recenzowała dla Was tutaj), gry od 11 bit studios, który piasek zamienił na lód. Widać ta “drobna” podmianka wystarczyła, bo tytuł odniósł bardzo duży sukces i został dobrze przyjęty przez graczy, jak i krytyków.

W zasadzie, to tyle jeśli chodzi o to, co film ma do przekazania. Fabularnie nic więcej się w nim nie dzieje, a wszystko kręci się wokół Hester Shaw, granej przez Herę Hilmar, a także projektu przygotowywanego przez Thaddeusa Valentinea, w jego rolę wciela się Hugo Weaving (agent Smith z Matrixa), który ma dać znaczną przewagę Londynowi nad Antymobilistami i pozostałymi mieszkańcami pustkowi.

Coś, co bardzo na początku mi się spodobało, to brak znanych twarzy w filmie. Sądziłem, że dzięki temu film będzie bardziej naturalny i bohaterowie na tym zyskają. Niestety, postacie w filmie są po prostu nudne i do bólu sztampowe, a większość z nich można całkowicie usunąć. Tak jak córkę Thaddeusa, Katherinę, która w pierwszych trzydziestu minutach dostała bardzo dużo miejsca na ekranie, by potem jej rola ograniczyła się do raptem trzech krótkich scen pod sam koniec filmu, których równie dobrze mogłoby nie być. Jedyną postacią, która zapadła mi w pamięć to wspomniana wcześniej Hester, ale tylko dlatego, że to ona była główną postacią w tym filmie. Wszystkie te bolączki są prawdopodobnie winą kiepskiego materiału źródłowego, na który składa się pierwsza powieści z cyklu “Zabójcze Maszyny” (Mortal Engines z 2001, Predator's Gold z 2003, Infernal Devices z 2005 i A Darkling Plain z 2006). Nie czytałem ich, ale to, co zobaczyłem w filmie zwyczajnie nie zachęciło mnie do nadrobienia zaległości. Możliwe też, że w książkach poświęcono więcej miejsca na opisy świat i jego mieszkańców, a film zwyczajnie wszystko spłaszczył i uprościł.

Jednak wśród tych narzekań znajdzie się i pochwała; efekty specjalne to zdecydowanie najmocniejsza część tego filmu. Stąd ta szczypta Dead Space na początku tekstu, ale nie chodzi o elementy horroru, a bardziej o detale dotyczące części maszyn. Jako student na kierunku technicznym zwracam uwagę na drobiazgi, takie jak koła zębate, przekładnie, wały i łożyska, a dotychczas tylko w serii gier od nieistniejącego już studia Visceral Games dostrzegłem podobną dbałość o szczegóły. Możliwe, że tylko ja tak mam, ale jest coś uspokajającego w patrzeniu na pracującą frezarko-tokarkę sterowaną numerycznie albo gdy jedna maszyna pochłania inną.

Coś czego kompletnie nie spodziewałem się po tym filmie, to walki powietrzne, które zostały zrealizowane w doskonały sposób i przebiły Bitwę o Scarif znaną z “Rogue One: Star Wars - Stories”. Przepiękne projekty Statków Powietrznych, które w prawdziwym życiu nie mają racji bytu - brak płatów nośnych czy skrzydła przymocowane wzdłuż osi pionowej, a nie poziomej SP. Jednak kompletnie mi to nie przeszkadzało, bo naprawdę dobrze mi się oglądało Bitwę o Londyn (hehe, takie nawiązanie, a jednocześnie zaprzeczenie wydarzeń z II Wojny Światowej), która w moich oczach uratowała ten film. I choćby tylko dlatego warto go zobaczyć, bo ostatecznie Zabójcze maszyny, to...

Po prostu dobry akcyjniak (w postapo wymieszanym ze steampunkiem!), na którym będziecie się dobrze bawić. I z taką myślą idźcie na niego, robiąc sobie przerwę od świątecznych porządków, zakupów, spotkań z rodziną czy objadaniem się pysznościami.   

Dla tych którzy wolą książkowe klimaty, polecamy książkę Zabójcze Maszyny Philipa Reeve z 2005 roku.

Pod tym wpisem można się reklamować. Jeżeli uważasz, że stworzyłeś bardzo dobry film związany z tematem wpisu, wklej do niego link w komentarzu. Najlepsze filmy zostaną tutaj na zawsze. Zapraszamy do komentarzy. Czekamy na Wasze opinie. Do dyspozycji naszych czytelników oddajemy również forum dyskusyjne... serdecznie zapraszamy tam do rozbudowanych dyskusji i kooperacji spoleczności brodaczy!

Komentarze