Księga Zepsucia Podlewskiego - recenzja

  • Autor: Bartek Witoszka
  • Opublikowano: 27 Maj 2019
  • Komentuj 2

Dużą zaletą Pana Lodowego Ogrodu, czterotomowej powieści Jarosława Grzędowicza, było bardzo sprytne połączenie dwóch gatunków - fantastyki naukowej i fantasy.

Mimo że przez cały czas przewijają się w niej wątki z tego pierwszego rodzaju (Cyfral, ekwipunek bohatera, jego wspomnienia z dawnego życia), to czytelnikowi bardzo łatwo o nich zapomnieć. Świat wykreowany przez autora był na tyle ciekawy, że dopiero jedna z ostatnich scen dobitnie uświadomiła mi (a w zasadzie to przypomniała) iż jest to przecież science fiction pełną gębą. Skłamałbym, gdybym powiedział, że podobne odczucia towarzyszyły mi podczas czytania pierwszego tomu Księgi Zepsucia, nowej serii Marcina Podlewskiego. Cieszę się jednak, że ma on nieco inny pomysł na ukazanie tego dość popularnego motywu w kulturze (tej wysokiej i tej niskiej), a dark fantasy zdaje się nie przerażać autora, który dotychczas kojarzony był głównie ze space operą.


Koncepcja Thei, krainy, w której rozgrywa się akcja Księgi Zepsucia, opiera się na założeniu, że Zło wygrało, a jej mieszkańcy zaakceptowali ten fakt i dostosowali się do nowych zasad. Nie jest to zbyt popularne - w końcu w kogo wcielali byśmy się w grach i czyje przygody byśmy śledzili, gdyby nie odwieczny konflikt Dobra ze Złem? W Tyranny, grze studia Obsidian Entertainment, od początku kierowaliśmy tą złą postacią i wszystkie, co nią robiliśmy sprowadzało się ostatecznie do działania na korzyść Zła. Na początku ciężko było określić motywacje bohatera - robi to dla pieniędzy lub innych profitów, które sprawiają, że odsuwa na bok wszystkie myśli dotyczące swojego postępowania? Z drugiej strony, czy osoba, która postępuje źle jest tego świadoma? W większości przypadków jest przeświadczona o swojej słuszności i jej zdaniem to co robi na pewno nie może być złe. Podobnie mają osoby zamieszkujące Theę - Zło stało się dla nich czymś powszednim, a całe ich życie podporządkowane zostało Prostemu Prawemu, czyli odpowiednikiem naszych Praw Natury.

Nam, osobom przyzwyczajonym do pewnych umów społecznych, których celem jest zapewnienie ludziom w miarę zrównoważonego życia, raczej ciężko byłoby zrozumieć taki świat. Główny bohater książki, Malkolm Rudnicki, również ma z tym problem - dotychczas przebywał w świecie podobnym do naszego, a raczej jego pewnej alternatywnej wersji. Bowiem tam skąd pochodzi władzę nad światem sprawuje Cesarstwo, w którym panuje ustrój totalitarny. Więzienia przepełnione są wszelkiej maści przestępcami, z czego większość stanowią więźniowie polityczni, którzy nie zgadzali się z obowiązującym prawem. Malkolm trafił tam za znacznie cięższą zbrodnię i po pewnym czasie odsiadki został skazany (oczywiście w trybe przyspieszonym, bez sądu i prawa do obrony) - miał zostać stracony na krześle elektrycznym. W chwili wykonania wyroku, gdy prąd elektryczny przepływa przez ciało Ruda, powoli traci on świadomość, budzi się na kamiennej płycie w jednym z grobowców Thei.

Malkolm, podobnie jak czytelnik, kompletnie nie wie, gdzie się znajduje i czemu w ogóle trafił do tego ponurego, zapomnianego przez cywilizację miejsca. Może to forma piekła? Przecież ostatnie, co pamięta to dwa tysiące woltów, które przepływa przez jego ciało, więc pewnie znajduje się w jakiejś formie Zaświatów. Rud szybko jednak trafia do Kruczej Wieży, osady, w której ludzie żyją niczym postacie z holo-filmów fantasy. Trapi ich jednak pewien problem - Pomrok, będący tajemniczą siłą, która spacza wszystko na swojej drodze, nieubłaganie zbliża się do wioski, a Malkolm wydaje się dla miejscowych jedyną nadzieją. Czemu właśnie on? Pokonał bowiem Matkę Gerdę, dotychczasową opiekunkę wioski, co nie zmartwiło szczególnie jej mieszkańców. Szybko uznali Rudnickiego za prawowitego następcę, więc teraz to on ma się zająć Pomrokiem. Od tego momentu Malkolm próbuje zrozumieć reguły rządzące Theą, ale, podobnie jak czytelnikowi, nie idzie mu to za dobrze. Ciągle czegoś zapomina, a nazwy takie jak Nadżywy, Odrzucony, Skrzywiony czy Krąg są dla niego niejasne i mało precyzyjne.

Zdaje się, że Marcin Podlewski i ja mamy jedną wspólną cechą: uwielbiamy pisać długie teksty. Każdy tom Głębi to dobre kilkaset stron pełnych opisów frakcji, postaci i Wypalonej Galaktyki, a do tego akcję obserwujemy z dwóch perspektyw - załogi Kapitana Grunwalda i hakerki Kirke. W Księdze Zepsucia opisów jest znacznie mniej, ale są one bogatsze w szczegóły. Autor nie skupia się na jak najdokładniejszym wytłumaczeniu reguł rządzących światem, a woli pisać o tytułowym Zepsuciu i Thei, która jest nim wypełniona. Przynajmniej dla głównego bohatera jest to nienaturalne i miejscami obrzydliwe, ale z czasem przyzwyczaja się do tego. Dla Podlewskiego - co sam przyznał podczas Pyrkonu na premierze książki - nie było łatwe skrócenie pierwszego tomu do niecałych czterystu stron, ale ostatecznie powinien być zadowolony z efektu. Pewne niedopowiedzenie otwierają miejsce dla własnych przemyśleń czytelnika i pogłębiają jego wyobraźnię. Poza tym historia w Księdze Zepsucia jest znacznie bardziej kameralna - wszystko kręci się wokół Malkolma i jego starań w zrozumieniu Thei.

Sam zamysł historii, w którym bohater zostaje wyrwany ze swojego dotychczasowego życia i trafia do fantastycznej krainy nie jest oczywiście niczym nowym. W posłowiu Podlewski wymienia kilkanaście dzieł będących inspiracją, w tym Niekończącą się opowieść, książki z serii Narnia, czy przywołanego na początku Pana Lodowego Ogrodu. Oczywiście jest tego o wiele więcej, ale autor stara się eksperymentować z koncepcją, co wychodzi mu całkiem nieźle. Oprócz oczywistego motywu Zła, które zwyciężyło i całkowicie opanowało krainę, w Księdze Zepsucia brak też pewnej fantazji. Podlewski nie traktuje tego świata jako ucieczkę od problemów codzienności, co było obecne w takich Opowieściach z Narnii. Przecież w prawdziwym świecie Zuzanny, Edmunda, Piotra i Łucji toczyła się Druga Wojna Światowa, co nie jest raczej miłym doświadczeniem dla dzieci. Wykreowanie fantastycznej krainy, w której można się schronić i nie być tylko dzieckiem (a królem!) wydaje się całkiem kuszące, prawda? Oczywiście nie chcę Wam tutaj psuć dzieciństwa, bo przecież Opowieści z Narnii, to przepiękna opowieść, ale nowa seria Podlewskiego idzie z omawianym tutaj pomysłem o kilka kroków do przodu i mi się to podoba.

Jeśli nie przypadła Wam do gustu space opera Marcina Podlewskiego, to warto dać szansę jego nowej serii, zwłaszcza, że styl tego autora jest bardzo przyjemny, a tematyka i sam zamysł książki znacznie odstają od tego, co obecnie jest dostępne na rynku. Chyba nie będzie wielkim zaskoczeniem jeśli napiszę, że w Polsce fantasy jest bardziej popularne od fantastyki naukowej - wystarczy spojrzeć na popularność Wiedźmina czy Gry o Tron. Dobrze, że Marcin w końcu zabrał się za ten gatunek, bo raz, że jest to dla niego coś nowego (w końcu odpocznie od statków kosmicznych), a dwa, przyciągnie do siebie nowych czytelników. Cykl Głębia zrobił na mnie duże wrażenie, ale cieszę się, że autor nie dał się zaszufladkować i zrobił (w zasadzie to cały czas robi, bo drugi tom już powstaje) coś nowego. To coś jest dobre i ode mnie dostaje “okejkę”.

W to by się grało #5 - seria Głębia


 

Recenzja "Dwa zdania o... Idiota Skończony'' - antologii z opowiadaniem Marcina Podlewskiego 

Pod tym wpisem można się reklamować. Jeżeli uważasz, że stworzyłeś bardzo dobry film związany z tematem wpisu, wklej do niego link w komentarzu. Najlepsze filmy zostaną tutaj na zawsze. Zapraszamy do komentarzy. Czekamy na Wasze opinie. Do dyspozycji naszych czytelników oddajemy również forum dyskusyjne... serdecznie zapraszamy tam do rozbudowanych dyskusji i kooperacji spoleczności brodaczy!

Komentarze