Filmowy Ghost in the Shell może się podobać
Zachwyt i rozczarowanie - te dwa uczucia towarzyszyły mi podczas seansu aktorskiej odsłony Ghost in the Shell. Zdolność do rozbudzenia w człowieku tak skrajnych emocji można by nazwać czymś niezwykłym, gdyby nie prosty i przewidywalny sposób, w jaki twórcy filmu tego dokonali. Zacznijmy jednak od początku.
Ghost in the Shell jest adaptacją mangi autorstwa Masamune Shirowa, jednak twórcy wyraźnie inspirowali się licznymi filmami animowanymi i serią anime osadzonymi w jej uniwersum. Najbardziej dotąd znany jest film animowany w reżyserii Mamoru Oshiiego z 1995 roku. Choć nie oddaje on wiernie historii zawartej w japońskim komiksie, to zdołał uzyskać rangę filmu kultowego i znaleźć go można w każdym top 10 animacji z Kraju Kwitnącej Wiśni. Trudno więc dziwić się tym, którzy liczyli na godny remake klasyka sprzed 22 lat.
Produkcja w reżyserii Ruperta Sandersa opowiada historię Miry Killian (
w tej roli Scarlett Johansson), która w wyniku ataku terrorystów otarła się o śmierć. Dzięki eksperymentalnej operacji przeprowadzonej w korporacji Hanka jej mózg został przeniesiony do w pełni mechanicznego, cybernetycznego ciała. Pozbawiona ludzkich ograniczeń i bezduszności maszyny stanowi istotę idealną, co zostało dostrzeżone i wykorzystane przez Sekcję 9 - fikcyjną japońską agencję bezpieczeństwa. W jej ramach major Mira Killian wraz z doborowym oddziałem specjalnym dowodzi akcjami przeciwko terrorystom zagrażającym bezpieczeństwu futurystycznego Tokio. Kobieta-cyborg odważna i niepokonana na służbie, w prywatnym życiu zaczyna wątpić w jego autentyczność. Pozbawiona wspomnień i więzi międzyludzkich bohaterka wolne chwile wypełnia poszukując niewyraźnie zarysowanej granicy między maszyną a żywą istotą. Takich chwil zaczyna jednak brakować, gdy cyberterroryści przypuszczają zmasowany atak na korporację, której Mira zawdzięcza życie.
Scarlett Johansson w roli Miry Killian
Technicznie produkcja stoi na wysokim poziomie. Plan filmowy zorganizowano w Nowej Zelandii i Hong Kongu, które w rękach komputerowych grafików zamieniły się w cyberpunkowe Tokio z przyszłości. Gigantyczne drapacze chmur i dorównujące im trójwymiarowe hologramy kontrastujące z ciasnymi uliczkami i dwudziestowiecznymi samochodami robią wrażenie. Efekty specjalne są trudno dostrzegalne, czemu sprzyja też często mroczna kolorystyka. Sceny walk są widzowi odpowiednio dawkowane i choć głównym motywem jest pogoń za cyberprzestępcami, film potrafi nagle zatrzymać się i powrócić do dylematów, przed którymi sami możemy stanąć w niedalekiej przyszłości.
Dla widza stykającego się ze światem Ghost in the Shell po raz pierwszy film ten stanowi świetnie wykonaną cyberpunkową produkcję z banalną fabułą poruszającą nieco mniej banalne zagadnienia. Scarlett Johansson jest wiarygodna w swojej roli i tylko jedna postać jest w stanie ukraść jej całe show - dyrektor Sekcji 9 Daisuke Aramaki, w którego wcielił się ''
Beat” Takeshi Kitano. Dość młody jak na Japończyka (
70 lat) aktor i reżyser gra typowego szefa japońskiej organizacji - śmiertelna powaga, nieugiętość, konsekwencja i tradycja to cechy, które wyróżniałyby go na tle innych postaci gdyby nie fakt, że jako jedyna osoba w filmie posługuje się językiem japońskim. Dlaczego tak się dzieje i czemu komunikacja z podwładnymi nie sprawia mu problemu mimo tego, że wszyscy dookoła mówią po angielsku - tego nie wiem, trzeba jednak przyznać, że jak nic innego przybliża to dzieło do jego korzeni.
Cały film jest bardzo widowiskowy
Czym film mnie zaskoczył? Przede wszystkim doskonałą wiernością względem animacji z 1995 roku. I nie - nie mylę się w zeznaniach. Z dziedzictwa Mamoru Oshiiego można wyciąć dowolną scenę i w skali 1:1 przyłożyć ją do obrazka tegorocznej produkcji. Jestem przekonany, że ekipa odpowiedzialna za warstwę wizualną miała na trzecim albo czwartym monitorze odtwarzanego w pętli nieśmiertelnego klasyka. Skąd zatem rozczarowanie?
Otóż sceny te nie są połączone tak, jak w oryginale. Najwyraźniej scenarzyści postanowili poszerzyć grono potencjalnych odbiorców, którymi byli dotąd miłośnicy science-fiction i cyberpunku, i napisali scenariusz całkowicie od zera. Rozterki bohaterki i pochylenie się nad istotą człowieczeństwa schodzą na drugi lub nawet trzeci plan, a pierwsze skrzypce grają banalne, przyziemne kwestie, które zdołano przedstawić już chyba w każdej możliwej konwencji. Zagrożenie obecne w filmie i pobudki, które nim kierują, zostały zredukowane do skali niegodnej wysiłków Sekcji 9, a zakończenie zaskoczy chyba tylko tych, którzy na filmie najbardziej się zawiodą. Na hollywoodzką modłę przygotowano też ścieżkę dźwiękową, która do protoplasty odwołuje się dopiero podczas napisów w postaci remiksu oryginalnego utworu Kenjiego Kawaiego.
Czy zatem warto poświęcić czas, pieniądze, a czasem nawet uczucie nostalgii dla aktorskiej wersji Ghost in the Shell? Tych, którzy wiedzą, czym jest tytułowy “
duch w powłoce”, przestrzegam przed zbytnio rozbudzoną nadzieją i proponuję nabrać nieco dystansu do produkcji, która kierowana jest do szerokiego grona odbiorców. Pozostałych zachęcam do obejrzenia filmu, który jest obecnie najszybszym i najprostszym sposobem do zapoznania się z magiczno-elektronicznym światem Masamune Shirowa i zadania również sobie pytania: gdzie leży granica między człowiekiem a maszyną?
Wszystkich nadziei film niestety nie spełnił
Autorem tekstu jest Miłosz Szymczak, redaktor audycji Masz 3 Życia w Radiu Luz i wielki fan produktów Nintendo. Dość powiedzieć, że swojego Switcha kupił w pre-orderze.
Komentarze