The Evil Within 2

  • Autor: Patryk "PefriX" Manelski
  • Opublikowano: 27 Październik 2017
  • Komentuj 9

Karta chorego na survival horror

Imię i nazwisko: Sebastian Castellanos
Miejsce zamieszkania: STEM/Union
Data urodzenia: 13 październik 2017
Nazwa leku: The Evil Within 2
Cena: około 180 złotych

Dotychczasowe leczenie

Gatunek survival horrorów od dłuższego czasu trawi pewna choroba. Nie jestem specjalistą, który będzie mógł zaradzić na ten problem. Przyznam szczerze, że jestem uczulony na ten typ gier, ale Adam Berdzik wcale się tym nie przejął. Uznał wręcz, że przedstawi mi lek, czyli The Evil Within 2. I wiecie co? Czuję się już całkiem niezgorzej! Jest nawet lepiej – survival horrory również powinny wyjść teraz na prostą.

Tak jak w pierwszej części, tak i tutaj wcielamy się w Sebastiana Castellanos, który niegdyś był detektywem. W zasadzie przez pierwszych kilka minut byłem przekonany, że gram jako Keanu Reeves, bowiem główny bohater strasznie przypominał mi tego aktora. To jednak jest mało istotne, przejdźmy dalej. Na tym etapie warto wspomnieć, że do zabawy z The Evil Within 2 nie jest potrzebna wiedza z poprzedniej części gry. Kontynuacja tłumaczy wszelkie meandry fabularne na tyle dokładnie, że nikt nie powinien się pogubić. Problem tylko w tym, że po zagraniu w dwójkę raczej nikt tak chętnie nie sięgnie po pierwowzór – otrzymujemy za dużo informacji o minionych wydarzeniach.

Skoro zatem zostaliście uprzedzeni, przechodzimy do leczenia. Powyższy wstęp był istotny, teraz bowiem zajmiemy się zdrowiem psychicznym naszego bohatera. Nie jest z nim najlepiej, skoro po tylu latach wciąż ma przebłyski ze swojej przeszłości. Płonąca córka jako wstęp do gry? Producent Shinji Mikami ze zdecydowanym tąpnięciem rozpoczyna historię swojego nowego tytułu. Powraca nawet stara znajoma, Julia Kidman, która odegra sporą rolę w fabule. Ta z kolei opiera się (ponownie) na sztucznej inteligencji, znanej jako STEM (nie mylić ze Steam). Okazuje się, że jej rdzeniem była właśnie nasza „teoretycznie martwa” córka. Lily żyje, a teraz gdzieś zaginęła, przez co STEM zaczęło szaleć. Marzenia organizacji MOBIUS stoją zatem pod znakiem zapytania. Wysłano do systemu agentów, aby odnaleźli dziewczynkę, ale zaginęli w akcji. Jak zatem łatwo zgadnąć, zwinięto Sebastiana Castellanosa, by sam uratował córkę.

Szybko okazuje się, że łatwiej powiedzieć, niż zrobić. STEM to wirtualny świat, który stworzono, aby połączyć ludzkie umysły w jeden, wspólny. Chciano bowiem, by szczęście jednostki stało się radością całej społeczności (komunizm?). Utopijna wizja nie wypaliła, więc musimy posprzątać ten bałagan. Nasza córka jest kluczem do całej sprawy, a przez jej nieobecność system opanowały koszmary. Tyle słowem wstępu, dalszych, fabularnych niuansów Wam nie zdradzam.

Wspomnę tylko, że jest zdecydowanie mniej psychodelicznie niż w pierwszej części. Zabrakło mi nieco klimatu grozy oraz większych „plot twistów”, ale skłamałbym pisząc, że się nudziłem. Finał zaś zdecydowanie zasługuje na brawa, bowiem walki akurat z takim bossem kompletnie się nie spodziewałem.

Przebieg choroby

Początek The Evil Within 2 był ponury, a przy tym standardowy. Obawiałem się, że otrzymam kolejną produkcję z gatunku survival horror, która całą swoją mechanikę strachu opiera na ciasnych korytarzach i wąskich przejściach. Musicie wyobrazić sobie moje zaskoczenie, gdy trafiłem do Union, czyli amerykańskiego miasteczka wykreowanego w STEM. To w nim rezydenci mieli odpoczywać i cieszyć się z bycia jednością. Jak już wiecie – coś poszło nie tak. Zamiast uśmiechniętych mieszkańców, witają nasz potwory rodem z koszmarów sennych. Nagle okazuje się, że gra zmieniła się w sandboksa, a Sebastian Castellanos może chodzić, gdzie chce (no prawie, niektóre strefy wymagają pchnięcia fabuły do przodu).

Przyznaję, że było to niesamowite uczucie. Mogłem pozwiedzać Union, do tego poszukać jakichś znajdziek czy zadań dodatkowych. W efekcie większość czasu gry (przejście całości zajęło mi prawie 14 godzin) zmarnowałem na przeszukiwanie zakamarków oraz przypadkowe starcia. Tytuł da się ukończyć o wiele szybciej, ale otwarty świat kusi, aby się w nim zanurzyć. Zwłaszcza, że jesteśmy wynagradzani za eksplorację. Co i rusz natrafiamy na jakieś magazynki do broni, czy zielony żel, który jest niezwykle istotny dla zabawy. Dlaczego? Dzięki niemu bowiem możemy ulepszać nasz ekwipunek, co zdecydowanie ułatwia przyszłe potyczki. W tym miejscu uprzedzam, warto przygotować się na spotkania z maszkarami. Początkowo powinniście sobie jednak odpuścić bezpośrednią walkę, bowiem monstra są strasznie upierdliwe i wytrzymałe. Dlatego lwią część starć załatwicie niczym Sam Fisher – za pomocą noża (lub toporka) oraz pistoletu z tłumikiem.

Przyznam, że tego nie spodziewałem się po horrorze. Raczej oczekiwałem intensywnej akcji, niżeli zabawy w skradankę. O ile przez kilka pierwszych aktów nie było to problemem, tak później wiało nudą. Zwłaszcza, że broń palna robi niepotrzebny hałas, który zwabia więcej przeciwników. Kolejni wrogowie to dalsze marnowanie amunicji, a ta jednak nie jest nieskończona. W efekcie wszystko sprowadza się do cichych eliminacji. Tutaj kolejny zawód – po kilku godzinach zaczyna doskwierać brak nowych potworów. Z czasem otrzymujemy wariacje na temat znanych nam już egzemplarzy, co również staje się monotonne. Jasne, maszkary robią wrażenie, ale ile razy można oglądać te same, paskudne gęby? W dodatku plujące ogniem.

Otwarty świat również w pewnym momencie zaczyna drażnić, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, jest mały. Wydaje się, że mamy ogromny teren do zwiedzenia, ale po kilku wycieczkach znamy każdy kąt. Z postępami fabularnymi nie odblokowujemy dużo nowych obszarów, a zamiast tego wracamy do tych starych, tylko w zmienionej formie. Wizualnie zabieg jest fajny, bowiem ciekawie jest ujrzeć Union w zupełnie innej odsłonie. Niemniej bieganie po tych samych korytarzach od punktu A do punktu B nuży. I tutaj dochodzimy do największego problemu The Evil Within 2 – nie jest strasznie. Na szczęście całość rekompensują zadania poboczne, które często oferują najciekawsze doznania. Chciałbym coś zaspoilerować, ale wyjątkowo powstrzymam się. Gra należy do gatunku survival horror i o ile tego pierwszego jest dużo, tak drugiego zdecydowanie brakuje.

Początkowo z radością przywitałem rezygnację z ciasnych korytarzy na rzecz otwartego świata. Teraz z kolei nie pogardziłbym starym rozwiązaniem. Przemykanie po zaułkach Union nie budzi takich emocji, skoro widocznych przeciwników możemy zwyczajnie ominąć lub zajść od tyłu. Gra ma swoje momenty, w których przypomniałem sobie, dlaczego nie lubię tego gatunku. Niemniej więcej było tutaj grindowania i skradania się, niżeli prawdziwego strachu. Najbardziej z kolei rozbawiło mnie jedno – włączanie latarki. Mamy ją przypiętą do paska, ale wychodzi na to, że Sebastian Castellanos uruchamia ją za pomocą siły woli. O napotkanych postaciach się w ogóle nie wypowiadam, bowiem są kompletnie nijakie. Zdecydowanie lepiej wypadają osoby związane z głównym wątkiem - Stefano Valentini (zdjęcie poniżej) jest bardzo przyjemnym i w pewien sposób sympatycznym antagonistą.

Kwarantanna

Jak zatem sami widzicie, nieco narzekam. Nie oznacza to, że The Evil Within 2 jest złe. Ba! To naprawdę bardzo dobra produkcja i nie żałuję spędzonego z nią czasu. Życzyłbym sobie, by kolejne gry z tego gatunku garściami czerpały z zastosowanych tutaj rozwiązań. Moim zdaniem jest to kamień milowy dla horrorów i pewien lek na powtarzalność oraz brak innowacji. Jasne, jak sam pisałem, zastosowanie sandboksa pozbawiło straszności, a walka sprowadziła się do skradanki.

Niemniej wierzę, że wystarczyło lepiej dopracować te elementy, przemyśleć je, aby efekt był zdecydowanie lepszy.

Z tego powodu The Evil Within 2 otrzymuje ode mnie pewną taryfę ulgową. Deweloperzy bowiem zaryzykowali, a rezultat ich działań wbrew pozorom przypadł mi do gustu. Co prawda nie udało mi się obudzić sąsiadów moimi wrzaskami (koniecznie grajcie wieczorem na słuchawkach!), ale dreszczyk towarzyszył mi regularnie. Ocenę dobrą mogę przypisać również do grafiki oraz udźwiękowienia. Nie ma się czego przyczepić, no może do nieco zbyt długich i mało dynamicznych przerywników filmowych, ale całość jest zwyczajnie porządnie zrealizowana.

W sumie to problem tejże gry – nie ma się czym zachwycać. Dostarczono nam porządną produkcję, która pod wieloma względami wyprzedza pierwowzór. Sęk w tym, że zdecydowanie mniej niż on przypomina gatunek, do którego przynależy. Właśnie dlatego The Evil Within 2 należy traktować jako eksperyment. Jeśli szukacie horroru z krwi i kości, a poza tym oczekujecie realizmu to niestety trafiliście pod zły adres. Niemniej jeśli przejedliście się typowymi reprezentantami tego typu gier i nie przeszkadza Wam mały skok w bok, to warto zabrać Sebastiana Castellanosa na rankę. Daję mu takie 2/10 :P.

Efekt końcowy

Tak na poważnie, gdybym miał sugerować się systemem oceniania za pomocą magicznych cyferek to powiedziałbym, że The Evil Within 2 to solidne 7+. Wiem, że w tych czasach przyjmuje się 7 raczej jako niską notę, ale w moim odczucie to wysoka ocena. Grę zdecydowanie polecam, chociaż fani gatunku oraz pierwowzoru mogą się zawieść. Produkcja wprowadza nowe rozwiązania i jestem przekonany, że przyszłe horrory na tym skorzystają. Pewne elementy można było dopracować, ale całość jest po prostu dobra.

Pod tym wpisem można się reklamować. Jeżeli uważasz, że stworzyłeś bardzo dobry film związany z tematem wpisu, wklej do niego link w komentarzu. Najlepsze filmy zostaną tutaj na zawsze. Zapraszamy do komentarzy. Czekamy na Wasze opinie. Do dyspozycji naszych czytelników oddajemy również forum dyskusyjne... serdecznie zapraszamy tam do rozbudowanych dyskusji i kooperacji spoleczności brodaczy!

Komentarze