Lioncast LK300 - recenzja

  • Autor: Kamila Zielińska
  • Opublikowano: 17 Grudzień 2018
  • Komentuj 5

Nie powiem, żeby zaskoczył mnie widok LK300. Czułam, że prędzej czy później moja ulubiona klawiatura doczeka się pełnowymiarowej wersji na moim biurku. Nie myliłam się, ale z drugiej strony oczekiwałam chyba cudów. Okazuje się, że ciężko jest przegonić własną legendę, a skoro LK200 było rewelacyjne, to LK300 powinno wywalić mnie z kapci. Niezdrowy hype może dotyczyć nie tylko gier jak widać, ale również klawiatur.

Na początek chciałabym Wam przypomnieć recenzję LK200 napisaną rok temu. Wtedy ukochałam sobie mocno produkty Lioncasta i ta miłość została mi do dzisiaj. Zarzuciłam wtedy mniejszej wersji, że brak przycisków multimedialnych i klawiatury numerycznej może być dla większości graczy nie do przejścia.


Większa wersja uzupełniona o wszystkie brakujące elementy powinna idealnie uzupełniać to, czego tamta dać nie mogła. Problem w tym, że elementy te nie są dobre. Wszystko co zostało dodane do tej klawiatury jest zbędne. Zacznę od podkładki.

Wygląda niby ok, ale jest to zwykły kawałek matowego plastiku, bez żadnej przyjemnej powierzchni, który odczepia się od zbyt wysokiej klawiatury i notorycznie w trakcie grania zaczyna plątać się pod nadgarstkami. Jest bezużyteczna i wylądowała w szafie. 

Do tego klawisze multimedialne i funkcyjne. Do tych ostatnich mam za daleko, są za niskie i musiałabym specjalnie przenieść nad nie rękę, by móc ich użyć. To sprawia, że w trakcie grania stają się bezużyteczne jako potencjalny przycisk na bindy czy makra, a przyciski do profili G1-G5 nigdy nie znajdą dla mnie swojego zastosowania. To co jest fajne, to opcja natychmiastowego startu nagrywania, co może przydać się przy streamowaniu i uśpienia komputera, gdy wychodzimy do sklepu lub na spacer z psem.

Część przycisków spełnia swoją rolę, część nie. A jak jest z ''dołem''? Trzy gumowane elementy powinny sprawić, że klawiatura będzie stabilna, ale tak nie jest. Faktycznie nie lata po biurku, ale zawdzięcza to swojej sporej wadze, natomiast te elementy kompletnie nie trzymają się biurka. I o ile same nakładki ujdą i leżąć nie jesteśmy w stanie jej przypadkowo ruszyć, to w momencie kiedy wyciągamy nóżki, tak ciężka i duża klawiatura potrzebuje lepszego oparcia. Do tego piszczą, jakby były masakrowane piłą mechaniczną. Jeśli dźwięki takie jak szorowanie pazurami po tablicy Was doprowadzają do zapaści, odradzam używanie nóżek. 

Switche to dokładnie te same czerwone Kailhe, chińskie odpowiedniki MX Cherry Red , tylko bardziej wytrzymałe i ciut oporniejsze, niewyczuwalnie, ale za to jeśli chodzi o głośność klawiatury, to umieszczam ja gdzieś w okolicy ostatnio testowanej hybrydy od Trusta, po prostu jest głośna. I o ile da się jej używać dość cicho, to w trakcie dynamicznej pracy, pisania dużej partii tekstu czy emocjonującej gry, jest po prostu za głośno. Tym bardziej, że ostatnio posiedziałam sporo na Corsairowym Low Profile, a jeszcze wcześniej na MX Cherry Silent (również w Corsairowej obudowie K70). Czuć różnicę, a przede wszystkim ją słychać, chociaż dalej uważam, że jest to o wiele przyjemniejszy dźwięk niż ten hybrydowy, czy dźwięki taniej membrany.

Jak zwykle w Lioncaście dostajemy bardzo fajne podświetlenie. Ładnie je widać, jest odpowiednio intensywne i dzięki aluminiowej ramie daje ładną poświatę. Można też użyć dedykowanego oprogramowania, by stworzyć sobie świecącą choinkę, czy co tam na święta akurat Wam pasuje. Można też korzystać z gotowych profili (jak ja, zawsze wybieram jeden, stały kolor). Wciskając FN i Insert zmieniamy program, a FN i Delete to kolor podświetlenia.

Biorąc pod uwagę jakość wykonania i cenę, nie mogę powiedzieć, że to zły produkt. Oczekiwałam cudu. Zawiesiłam jej poprzeczkę zbyt wysoko i lekko się rozczarowałam, ale wciąż jest to solidne 8/10 i klawiatura, którą będę polecać zawsze. Przede wszystkim dlatego, że jest wykonana z doskonałych materiałów, bardzo trwała, łatwa w utrzymaniu czystości, przyjemna dla oka (nawet bardzo!), cholernie tania jak na pełnowymiarowego mechanika (350zł, czyli cena markowej membrany) oraz po prostu wygodna. Gdybym mogła, chciałabym zapomnieć o odpadającej podkładce, za małych przyciskach, piszczących nóżkach itp. To są detale, wkurzające, ale dalej detale. 

W tej cenie (lub mniejszej, 250zł za LK200) nie ma szans na lepsze klawiatury mechaniczne. Porządne zaczynają się od 400zł wzwyż, a najczęściej doliczając dobre switche do grania, nagle robi się już 500zł. Lioncast jest taką trochę budżetową firmą, która jeszcze po omacku bada potrzeby klientów, ale idzie im nieźle. Przyjęli zasadę, że nawet jeśli coś nie jest genialne wymyślone, to chociaż wykonaniem powinno nadganiać, i ta jakość zazwyczaj podnosi ocenę produktu. Dbałość o detale, estetykę i elegancję widać gołym okiem. Oczywiście mogłabym oczekiwać portu USB z tyłu, na kablu, wymiennych keycapów, lepszej podkładki, ale nie w cenie 350zł.

Tak prezentuje się mój Lioncastowy komplecik do WoWa. Razem z myszą LM30 stanowią doskonały duet na długie, nocne posiadówki przy odprężającej grze. 

Jeśli macie 8 stów wolnych, oczywiście znajdę Wam coś lepszego, ale jeśli nie, to po co przepłacać, skoro taki niepozorny Lioncast spełnia wszystkie potrzeby i będzie służył przez lata?

Pod tym wpisem można się reklamować. Jeżeli uważasz, że stworzyłeś bardzo dobry film związany z tematem wpisu, wklej do niego link w komentarzu. Najlepsze filmy zostaną tutaj na zawsze. Zapraszamy do komentarzy. Czekamy na Wasze opinie. Do dyspozycji naszych czytelników oddajemy również forum dyskusyjne... serdecznie zapraszamy tam do rozbudowanych dyskusji i kooperacji spoleczności brodaczy!

Komentarze